ŻYCIE ZAMKNIĘTE W WALIZCE - MOJA HISTORIA

15.12.1996 r.

ŻYCIE  ZAMKNIĘTE  W  WALIZCE

 Nazywam się Olesia Kornienko. Jestem Rosjanką, od 1992 r. mieszkam w Polsce.
Urodziłam się w 1975 roku.
Rodzice z niecierpliwością oczekiwali mojego przyjścia na świat.
Mój ojciec ustalił, że jeżeli urodzi się chłopak nadadzą mu imię Dymitrij, jeśli zaś dziewczynka będzie miała na imię Olesia
Przyszłam na świat z „bukietem chorób”, ale lekarze stwierdzili, że to jest normalne.
Mama była nieufna. Podświadomie czuła, że nie wyglądam na zdrowe dziecko. Przyjęła jednak orzeczenie lekarzy jako pewne i zgodne z prawdą.
Pierwsze miesiące mojego życia spędziłam w Nowomoskowsku - mieście, gdzie się urodziłam i gdzie mieszkała moja babcia ze strony mamy oraz ciocia z rodziną.
Właściwie to babcia pierwsza zbadała stan mojego zdrowia. Stwierdziła, że nie wyglądam tak jak powinno wyglądać zdrowe dziecko i że jestem chora.
Zaczęto „bić na alarm”.
Miejscowi i moskiewscy lekarze bezradnie rozkładali ręce, gdyż nie byli w stanie rozpoznać mojej choroby. Wtedy mama dowiedziała się, że tam, gdzie ona kiedyś mieszkała, czyli na północy Rosji, w Tiumieni, jest znakomity lekarz. Zdecydowała, że pojedziemy do niego.
Pierwszą podróż odbyłam więc już jako niemowlę, w wieku dziewięciu miesięcy.
Po raz pierwszy leciałam samolotem. Nie mogę tego pamiętać, ale mama mówi, że czułam się świetnie.
Wszystko zaczęło się od ustalenia diagnozy, której dokonano dopiero w dziewiątym miesiącu mojego życia.
W Tiumieni stwierdzono, że mam Mózgowe Porażenie Dziecięce, którego głównym objawem jest silna spastyczność [bardzo bolesne, niekontrolowane napięcie mięśni] w górnej części ciała, ale powiedziano, że nie wiadomo jak je leczyć.
Pocieszono mamę tylko tym, że nie krzyżuję nóg - gdyby tak było, to nie miałabym szansy na chodzenie. Pojawiła się pierwsza mała iskra nadziei.
Musiałyśmy przejechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, by dojechać do miejsca, skąd pochodziła moja mama i w którym ja miałam spędzić dzieciństwo.
Na początku ojciec bardzo cieszył się, że się urodziłam, nawet pokazywał mnie swoim kolegom i chwalił się mną. Ale gdy się dowiedział, że jestem chora, zmienił swój stosunek do mnie. Niestety mój ojciec był pijakiem. Mama zdawała sobie sprawę z tego, że musi postawić ojcu podstawowe pytanie. Powiedziała mu, że będzie potrzebowała duchowego i fizycznego wsparcia, którego on, jeżeli nie pozbędzie się nałogu, nie będzie mógł jej udzielić. Postawiła ojcu ultimatum - albo rzuci picie, albo ona od niego odejdzie. Wybrał to drugie, więc się rozstali. Miałam wtedy nieco ponad rok. Po ojcu zostało mi tylko moje imię i pies - maskotka, na którym w dzieciństwie siadałam jak na koniu, bo wydawał mi się strasznie ogromny i który z biegiem lat jakoś podejrzanie się zmniejszył.
Mama zaczęła razem ze mną jeździć po całym wtedy jeszcze Związku Radzieckim w poszukiwaniu ratunku.
Byłyśmy w Moskwie, w Petersburgu, w Kiszeniewie - Mołdowa, w Jekaterinsburgu -Ural, w Jewpatorji - Krym, w Tartu - Estonia. To tylko niektóre miasta w których wtedy byłyśmy.
I wszędzie była tylko jedna odpowiedź - Bardzo ciężki przypadek...
Na pytanie - jak go leczyć - wszyscy wzruszali ramionami.
Na pytanie - jaka jest przyszłość dziecka - odpowiadali:
- Nigdy nie będzie chodziła. Będzie przykuta do wózka lub do łóżka. Radzimy pani oddać dziecko do domu opieki społecznej.
Mama zawsze buntowała się przeciwko tym wyrokom. Coś jej mówiło, że nie mają racji, że jednak czeka mnie lepsza przyszłość.
Psychiatra, który mnie zbadał, powiedział, że mimo choroby mój umysł rozwija się prawidłowo. Była to wielka radość dla mamy. Niemniej jednak większość lekarzy uważała, że powinnam trafić do ośrodka opieki społecznej. Naciski na mamę okazały się skuteczne. Pewnego dnia uległa.
Miałam pięć lat, kiedy mama zostawiła mnie na miesiąc w pewnym ośrodku.
Skutek mojego pobytu tam był taki, że po miesiącu bardzo cofnęłam się w rozwoju i po powrocie przez kilka miesięcy budziłam się po nocach z płaczem, że nie chcę więcej tam wracać.
Mama uważała to za jeden z największych błędów w swoim życiu. Obiecała mi, że nigdy już tego nie zrobi i zawsze będziemy razem.
Przez sześć lat opiekowała się mną babcia, co pozwoliło mamie spokojnie pracować.
Jesień i zimę spędzałam w niewielkim miasteczku Łabytnangi za kołem polarnym, 2.000 km od Moskwy.
Zimą temperatura dochodziła tam do 50 stopni poniżej zera.
Rzadko wychodziłam na zewnętrz, natomiast bardzo lubiłam oglądać przez okno cudowne zorze polarne.
Jedynymi moimi przyjaciółmi były psy i koty, których miałyśmy całe mnóstwo. Co prawda przychodzili do mnie czasem koleżanka i kolega, ale byli ode mnie młodsi i nie udało nam się zaprzyjaźnić.
Dużo czytałam, jeszcze więcej oglądałam telewizji i słuchałam płyt.
Ze szkołą było kiepsko. Ponad rok mama próbowała załatwić mi nauczanie indywidualnie.
Stawiano najróżniejsze przeszkody.
Wreszcie postawiono warunek, jeżeli zdam specjalny test, to będę miała nauczanie indywidualne. Wezwano komisję złożoną z ponad dziesięciu osób. Zadawali mi pytania, których nie rozumiałam. Byłam bardzo zestresowana, po raz pierwszy znalazłam się w towarzystwie tak wielu obcych mi osób. Miałam nieco ponad osiem lat i większość czasu spędzałam w domu. Byłam zamknięta w sobie. Nie zdałam tego testu.
Rok później mamie udało się przekonać kuratora, żeby zebrał inną komisje, tym razem w mniejszym składzie.
Był jeszcze jeden test, który udało mi się zdać.
Przydzielili mi nauczycielkę, która przerabiała ze mną pierwszą klasę, ale nauka trwała tylko kilka miesięcy. Pozostałam znów bez pomocy nauczyciela.
Wówczas mama postanowiła sprawę mojej edukacji wziąć w swoje ręce. Przychodząc z pracy uczyła mnie podstawowych przedmiotów. Egzaminy zdawałam przed nauczycielami, których mama zapraszała do domu. Trwało to trzy lata.
Co roku na wiosnę jechałyśmy na południe Rosji, nad Morze Czarne, lub do mojej babci. Mama zawsze starała się dostarczać mi rozrywki. Chodziłyśmy po rozmaitych muzeach, na różne koncerty i do kina.
W 1980 roku, w pewnym sanatorium na Uralu dowiedziałyśmy się, że w Polsce prowadzą skuteczną rehabilitacje. Mama postanowiła napisać do Polski i poprosić o zaproszenie.
Zaproszenie dostałyśmy prawie od razu.
Ze względów politycznych nie mogłyśmy skorzystać wtedy z tego zaproszenia i musiałyśmy czekać aż osiem lat, by móc to zrobić.
W 1988 roku po raz pierwszy przyjechałyśmy do Polski na konsultację do Centrum Zdrowia Dziecka. Polscy lekarze powiedzieli, że jeżeli będę miała cały czas rehabilitację, to mam szansę na chodzenie.
Do C.Z.D. jeździłyśmy do Polski co roku.
W 1992 roku nie dostałyśmy zaproszenia, więc pojechałyśmy do Polski jako turyści i już tu pozostałyśmy.
Mama zaczęła szukać pracy. Bez skutku.
Wreszcie na początku sierpnia 1992 roku natrafiła na ogłoszenie w gazecie. Pewna pani potrzebowała opieki. Postanowiła to sprawdzić. Okazało się już nieaktualne. Ta kobieta widząc rezygnację i rozpacz mamy powiedziała, że ma w rodzinie księdza, który latem organizuje obóz integracyjny i potrzebuje pomocnika kucharza.
Tak trafiłam z mamą na obóz „Wschodzącego Słońca”, a później pod opiekę Fundacji „DZIECI – DZIECIOM”.
Bardzo jestem wdzięczna tym ludziom, tym dzieciom i młodzieży za to, że od razu zaakceptowali mnie i nauczyli akceptacji samej siebie.
Wtedy miałam wrażenie, że nawet powietrze wypełnione jest miłością.
Dzięki księdzu Małachowskiemu dowiedziałam się, że PAN BÓG szczególnie kocha właśnie takich ludzi jak ja.
Rok później, czyli latem 1993 roku, trafiłam na zorganizowaną przez Fundację pielgrzymkę na Kongres Eucharystyczny do Sewilli w Hiszpanii. Pojechałam na tę pielgrzymkę znowuż dzięki staraniom mamy, gdyż nie miałam do ostatniej chwili wszystkich wiz potrzebnych Rosjanom i mama musiała chodzić po ambasadach tych krajów, przez które jechaliśmy i załatwiać mi wizy.
To było niesamowite przeżycie! Zatoczyliśmy łuk przez całą Europę. Jechaliśmy przez Monachium, Lyon, Lourdes - objawienie Matki Bożej, Sewillę - Kongres Eucharystyczny, Fatimę - objawienie Matki Bożej, Lasalet – również objawienie. W Lasalet, położonym wysoko we francuskich Alpach, zakochałam się w tych górach.
Po powrocie prawie od razu pojechałam na obóz, gdzie dowiedziałam się, że mama, która dotychczas pracowała jako salowa w C.Z.D., trafiła do szpitala. Zachorowała na żółtaczkę, której przyczyną było przypadkowe ukłucie brudną igłą. Leżała w szpitalu dosyć długo. Tymczasem skończyła się umowa o pracę. Po wyjściu ze szpitala odwołała się do sądu, oczywiście bez skutku, bo Rosjanka... A przecież to niesprawiedliwe, bo jak mama mogła przedłużyć umowę, skoro była w szpitalu.
Przez kilka miesięcy pozostawała na zasiłku dla bezrobotnych.
Ja natomiast rehabilitowałam się przez prawie rok w szpitalu w Konstancinie-Jeziornej. Następnie pół roku byłam w Busku Zdroju i znów kilka miesięcy w Konstancinie. Mama zaś mieszkała w hotelu C.Z.D.
Od przyjazdu do Polski uczyłam się „na bieżąco” języka polskiego.
Po prostu obserwowałam i słuchałam co i w jakich sytuacjach się mówi, dużo czytałam.
Na początku lata 1994 roku przeprowadziłyśmy się do nowej siedziby fundacji DZIECI - DZIECOM i mama zaczęła tam pracować. Mieszkałyśmy tam dwa lata.
Przychodziła do mnie nauczycielka i przerabiałam z nią piątą i szóstą klasę szkoły podstawowej. Chciałabym uczyć się dalej, ale mówią, że przekroczyłam już granicę wiekową, bo mam 21 lat.
Obecnie dokształcam się sama jak umiem.
Jesienią 1994 roku musiałyśmy opuścić fundację.
Zaczęło się „koczowanie”.
Mama chciała zarobić na mieszkanie, więc pojechałyśmy do Słowenii. Niestety nie udało jej się znaleźć pracy. Postanowiłyśmy pojechać dalej, czyli do Włoch. Mieszkałyśmy tam dwa i pół miesiąca, mama szukała pracy, ale i tam się nie udało. Mieszkałyśmy w domu dla ludzi bezdomnych, których do tej pory widziałam tylko na ulicach i dworcach. Przyjechali do Rzymu „szukać szczęścia”...
Jedynym ratunkiem dla tych ludzi jest Caritas, który jest bardzo dobrze rozwiniętą organizacją. Rzymski Caritas wykonuje olbrzymią pracę, jedna stołówka obsługuje tylko na obiedzie około 90.000 osób dziennie.
Dają również przybyszom dach nad głową. Jeżeli wziąć pod uwagę, że ci ludzie pracują za darmo, a nie wszyscy przybysze są mili i trzeba uśmiechać się do każdego, to co robią jest godne podziwu!
Dzięki pieniądzom Caritasu mogłyśmy powrócić do Polski, osobiście uważałam, że tak będzie lepiej. Niestety, myliłam się. W ciągu czterech miesięcy zmieniłyśmy pięć razy miejsce swojego pobytu.
Jesteśmy tym wszystkim bardzo zmęczone. Potrzebujemy stałego meldunku, by otrzymać KARTĘ STAŁEGO POBYTU. Jest to naszym największym marzeniem.
Gdyby była ta Karta, mama miałaby możliwość pracy, ja dostałabym rentę inwalidzką, bo ciągle jestem na wózku i nie umiem chodzić samodzielnie. Poza tym byłaby możliwość dostania chociażby najmniejszego mieszkania. Wyjechać do Rosji nie możemy i nie chcemy z wielu przyczyn.
Nie mamy tam już mieszkania. Pozostając w Polsce spaliłyśmy po sobie wszystkie mosty. Ponadto czuję się obca nie tylko w swoim kraju, ale nawet we własnej rodzinie, nie mam tam żadnych przyjaciół.
Natomiast w Polsce poznałam wspaniałych ludzi: Rafała i Wojtka.
Są klerykami, przyszłymi misjonarzami. Są moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Dostałam od nich maszynę do pisania, co było moim największym marzeniem i od razu zaczęłam pisać.
Dzięki pisaniu zrozumiałam, że JEZUS mnie uzdrowił, dając talent literacki i możliwość odkrycia go.
Piszę opowiadania na różne tematy. Od pół roku próbuję pisać wiersze. Właśnie niedawno byłam na targach książek katolickich u księży Marianów.
Jednym z gości tych targów był sam ksiądz Jan Twardowski.
Mama pokazała mu moje wiersze. Powiedział, że są dobre. Dostałam od niego dwa autografy, w tym jeden napisany przy moim wierszu.
To było niesamowite przeżycie.
Jeżeli wyjechałybyśmy do swojego kraju, miałabym poczucie, że zabijam dar, którym obdarzył mnie BÓG. Nie mogłabym tam pisać.
Wrosłam w polską rzeczywistość aż tak bardzo, że łatwiej mi mówić i pisać po polsku, niż po rosyjsku. Ktoś powiedział, że mam przed sobą wspaniałą przyszłość, muszę tylko stale pracować nad swoim talentem.
Żeby móc spokojnie pisać potrzebuję stałego miejsca zamieszkania, by nie myśleć o ciągłej naszej tułaczce, a także o tym, że mama jest już na granicy wytrzymałości. Marzę zostać pisarką i by ktoś publikował moje wiersze i opowiadania...
Chciałabym też spróbować tłumaczyć rosyjskie książki na język polski.
Chcę próbować w swoim życiu wszystkiego, co tylko jest dla mnie możliwe i rozwijać w sobie ten talent, który otrzymałam od Boga.

                                      CIĄG  DALSZY

Jest rok 2003. Od pięciu lat mamy Kartę Stałego Pobytu. Cztery lata mieszkamy na warszawskim Mokotowie, jest to nasze własne mieszkanie.
Od kilku lat uprawiam taniec towarzyski, do tej pory zdobyłam sześć medali. Nowe stulecie zaczęło się dla mnie dość pomyślnie, ponieważ zajęłam trzecie miejsce w wieczorze młodych poetów organizowanym przez Fundację „Wezwanie”.
Na przełomie 2000 – 2001 r. ukończyłam kurs podstaw obsługi komputera prowadzony przez Fundację Matematykom i Informatykom Niepełnosprawnym Ruchowo oraz roczne Studium Wiedzy o Sztuce w Krakowie prowadzone przez prof. W. Zina. Jesienią tegoż roku rozpoczęłam swoją przygodę ze wspinaczką skałkową, która stała się dla mnie nowym wyzwaniem.
Napisałam opowiadanie o swoim pierwszym obozie wspinaczkowym.
W latach 2001 – 2002 ukończyłam pierwszą i drugą klasę gimnazjum, natomiast trzecią klasę gimnazjum skończyłam eksternistycznie w domu przez Internet.
Planuję jak najszybciej skończyć liceum i pójść na studia.

W ciągu tych kilkunastu lat mieszkania w Polsce jeździłyśmy z mamą cztery razy do swojego kraju do rodziny, która tam została.
Wydaje się, że Rosja jest z roku na rok coraz bardziej biedna i uboga.
Rosja to kraj przerażająco ogromny, to kraj wprost nierealnej bezsensowności, z którą nie śmieją walczyć serdeczni, lecz nieszczęśliwi ludzie.
Niecierpliwie oczekuję nadejścia czasów, kiedy wreszcie mój kraj podniesie się z kolan, będzie na prawdę wolny i bogaty i da wolność swoim mieszkańcom.
                           
                                      CIĄG DALSZY

Jest rok 2011 – zdaje się, ze „Zycie zamknięte w walizkach” niedługo powróci...
od dziesięciu lat uprawiam wspinaczkę skalną. Jestem autorką trzech wydanych książek; tomik wierszy - „Tańcząca z Gwiazdami”, proza – „Powtórka i Inne”, bajka dla dzieci - „Zaczarowany Renifer”. W 2006 roku dałam ze sprawnym partnerem pokaz salsy na wózku podczas Jubileuszowego Festiwalu ”Carnaval de Salsa” we Wrocławiu organizowanego przez Jose Torresa, w tym samym roku zdobyłam wyróżnienie w konkursie „Człowiek bez barier”.
W 2007 roku zdałam maturę i dostałam się na studia wieczorowe – wymarzone dziennikarstwo...
Po wielu latach nauki w domu, „zachciało się Olesi intensywnego życia” – wyjeżdżałam z domu o 7;30, [miałam transport] do pracy do Galerii Sztuki. Pracowałam od 8 do 14;30, na 15 musiałam dojechać na uczelnię, gdzie byłam do 21/22, dwa razy w tygodniu miałam hiszpański, ale na innym wydziale, na który musiałam też dojeżdżać na czas. Zanim byłam w domu była 22;30. Na szczęście miałam transport, wiec nie musiałam jeździć  komunikacja miejska, ale i tak wszędzie trzeba było szybko, ubrać się, spakować, wyjechać itd. I tak przez 3 lata. Podobało mi się takie życie... No i w maju kręgosłup „powiedział dość”. Studia musiałam przerwać ze względu na pogorszenie się zdrowia… Wysiadł kręgosłup szyjny i NAJWAŻNIEJSZA lewa ręka, którą robiłam wszystko, bo była najsprawniejsza z całego ciała, stała się bezwładna. Diagnoza – uszkodzenie nerwu promieniowego. Nie mogę nią nic robić – jeść, ubierać się, pisać. Miałam rehabilitację i różne zabiegi, ćwiczę też z Mamą, jest ciut lepiej, ale wciąż mnie boli. Dopiero teraz czuję się niepełnosprawna. Nie jestem w stanie napisać na egzaminach tyle, ile się wymaga. Już przedtem nie mogłam tyle napisać i dlatego one ciągną się za mną od drugiego roku. Zasypałam dziekana, rektora i inne władze wydziału podaniami i prośbami, proponując formę testu zamkniętych pytań. Nic nie pomaga. Owszem dają mi 50 lub 80% więcej czasu na egzamin, ale ja i tak się nie wyrabiałam. Teraz z tymi problemami z ręką [choć na pewno jest trochę lepiej], piszę jeszcze wolniej. Niektórzy z egzaminatorów zgodzili się na taki wariant, że miałam kartki z odpowiedziami TAK/NIE/NIE WIEM, zadawano mi pytania typu: CZY TO JEST COŚ TAM, ja pokazywałam kartkę TAK lub NIE, m.in. zdałam w ten sposób retorykę. Ale niektórzy z wykładowców uważają, że jeśli piszę kilkustronicowe artykuły, to muszę pisać szybko i dużo. Prawdę mówiąc odechciewa mi się wszystkiego, nie mam siły już się użerać z nimi. Prosiłam też Biuro Osób  Niepełnosprawnych, by dali mi asystenta żeby pomógł mi przygotować się  do egzaminów, po kilku tygodniach dostałam od nich odpowiedz odmowną.
W 2010 roku otrzymałam wyróżnienie w konkursie młodych dziennikarzy im. Julka Cyperlinga „Świat w zbliżeniu. Ukryte w szufladzie” oraz byłam laureatką Pierwszej Nagrody w Ogólnopolskim Konkursie Literackim wśród twórców niepełnosprawnych.
Mimo tych wszystkich nagród, wyróżnień i wydanych książek życiowe warunki moje i Mamy są bardzo złe. Mama dostaje bardzo małą emeryturę, ja mam rentę socjalną. W maju straciłam pracę. Moja sytuacja mieszkaniowa również jest bardzo zła - od jedenastu lat mieszkamy na warszawskim Mokotowie w starym 10 piętrowym bloku na ósmym piętrze w mieszkaniu 31 metrów kw. Jest stara psująca się winda, a przed nią osiem schodów, których samodzielnie nie pokonam. Przez kilka lat składałyśmy do administracji wniosek o zamianę mieszkania. Ale propozycje były dla nas niewygodne. Dlatego nas w ogóle skreślono z listy oczekujących na zamianę.  Kiedy Mamy zabraknie, ja będę uwięziona w czterech ścianach. Nie mamy szans na polepszenie warunków.
Stąd pomysł wyjazdu do Kanady, postawimy z Mamą wszystko na jedna kartę, tak, jak kiedyś wyjeżdżając do Polski. Myślę, że nadszedł czas, kiedy, w Polsce nic więcej osiągnąć nie mogę, a w Kanadzie będę miała więcej możliwości.